Markiz i Diabeł jadą Koleją Transsyberyjską – relacja z podróży

Markiz i Diabeł jadą Koleją Transsyberyjską
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Poznaj niesamowitą podróż Markiza i Diabła, którzy mając łącznie ponad 132 lata postanowili wybrać się w podróż życia!

„Dwóch wesołków w sile wieku o sumie lat ponad 132, ten starszy o ksywie Markiz i młodszy ksywa Diabeł, zwiedza świat o własnych siłach, kręcąc od 15 lat pedałami roweru. Czy będą kręcić do śmierci? – jeszcze nie wiadomo, zależy kiedy ta śmierć przyjdzie. Gdy zaczęli wspólną przygodę w 2001 roku nic wtedy nie wskazywało, że trwać to będzie do dziś, i nic także nie sugerowało, że Europa będzie dla nich za ciasna i zapragną po ośmiu latach wypraw rowerowych po naszym kontynencie, łyknąć pigułkę drugiego – Azji. Jednak, by tam dotrzeć trzeba przejechać kawał Europy, a to znaczy po prostu – kawał Rosji. I tu nasi podróżnicy musieli wspomóc się koleją, jako że urlop za krótki, by 2 miesiące do celu pedałować – a nie zdradzę jeszcze, jaki to był cel.

2

Lwią część tej kolejowej drogi stanowiła właśnie Kolej Transsyberyjska. Nie pierwszy raz spotkali się z rosyjską koleją, która właściwie sama w sobie jest zupełnie inna w całym świecie kolei w ogóle. Inność ta wynika wprost ze specyfiki kraju naszych wschodnich sąsiadów, nieraz nam bardzo bliskiej, a nieraz zupełnie niezrozumianej. Dlatego też świat wagonu plackartnego, tego najczęściej używanego przez polskich podróżnych, nie tylko zresztą jadących transsibem, jest taką wykładnią i syntezą podróży rosyjską koleją w ogóle. Kolej, to jedno, a jej dom – dworzec – to drugie. To też specjalność rosyjska – muszą być, i są wizytówką potęgi mocarstwa (raczej wszystkie są z czasów kraju rad), jak i kunsztu architektów i budowniczych, którzy niezależnie od polityki, dobrzy byli zawsze.

I takim to wstępem chcę wprowadzić czytelników w atmosferę naszej i mojej podróży, w której wprawdzie rower grał rolę kluczową, lecz i kolej stanowiła istotną fabułę naszych przygód, i śmiesznych, i strasznych.

A tak przygoda wyglądała, więc ruszamy!

MARKIZ I DIABEŁ JADĄ KOLEJĄ TRANSSYBERYJSKĄ

Poznawanie świata z siodełka roweru często jest, choć nie koniecznie być musi, takim kuszeniem losu. Ale my lubimy go kusić, pchać się w paskudne (a może właśnie piękne) miejsca, podnosić poprzeczkę ryzyka, celowo utrudniać sobie życie sprawdzając jego bieg w warunkach trudnych, często ekstremalnych. Świat można (choć nie zawsze) poznawać z okna wygodnego autokaru czy samochodu, w komforcie chronionym ręką cywilizacji i grubym portfelem, wsłuchanym w mądre rady pilota czy słodki głosik GPS-a. Nie wspomnę już o hotelikach i w pas skłonionych kelnerach.

A my właśnie jesteśmy anarchistami i wygodnej cywilizacji mówimy nie, próbując od niej uciec, choć często jest to niemożliwe, a równie często bardzo niewygodne.

Powszechnie znane hasło – im dalej na wschód, tym bardziej tajemniczo, mroczno i nieprzewidywalnie – zaowocowało pomysłem, by łyknąć trochę egzotycznej Azji. Zamarzył się nam daleki, wielki i tajemniczy kraj w jej sercu, otoczony syberyjską Rosją i nieobliczalnymi Chinami. Kraj, gdzie czas prawie stanął w miejscu i nie zmieniło się dużo od X-tego wieku, państwo będące kiedyś większą potęgą od rzymskiego imperium i otomańskiej Turcji, kraj prawie nieskażony cywilizacją i blichtrem „freak showu” kapitalistycznego świata. Gigantyczny trapez wielkości Europy, o większej ilości jaszczurek niż ludzi, gdzie władzę ma wiatr, słońce, kamień i milionowe armie paskudnych owadów. Wyżyna, ciemnobrązową plamą będąca na mapie, gdzie drzew jest mniej niż pomników w Kazachstanie, a żyznej ziemi tyle, co w przydomowym ogródku. Kraj ludzi serdecznych i prostych, gościnnych i ciekawskich, nieskażonych wrzaskiem mediów, modą na młodość i doskonałość, ogłupiałą presją szaleńczej gonitwy za nieprawdziwym, umiejętnie kreowanym wizerunkiem życia i świata. Kraj, gdzie nie ma szczurzego wyścigu za pieniądzem i władzą, gdzie nie ma dewocji i bałwochwalczej czci dla sukcesu, a i ogromu przeciętności z drugiej strony. Tam, gdzie można spotkać pierwotną przyrodę walczącą z brakiem wody i nadmiarem kamienia, smaganą wściekłymi wichrami i skwarem kontynentalnego lata, szorowaną piaskowymi burzami i stygnącą w przenikliwym chłodzie nocy. Przyrodę, gdzie lasów jest tyle, co kwiatów paproci, a tęcza musi zastąpić paletę kolorów przykrytą wszechwładną szarością roztartych na piach i żużel potężnych niegdyś skalistych łańcuchów. A kraj ten – to właśnie Mongolia.

Do dyspozycji mamy tylko 45 dni, a rezygnując z samolotu przez wzgląd na koszty i kłopoty bagażowe, decydujemy się na Kolej Transsyberyjską. Mamy dobre połączenie ze Lwowa przez Charków, aż do Nowosybirska, skąd jeszcze 350km na wschód doprowadzi nas do Bijska, gdzie będziemy mieć bazę wypadową w polskiej misji ojców Salezjanów. Ogólny plan zakłada dojechanie rowerem przez Ałtaj do Mongolii, przejechanie 1500km przez ten dziki kraj do granicy w Kjachcie, stamtąd 600km do jeziora Bajkał, dalej wzdłuż niego, aż do Irkucka i zostaje tylko 7000km powrotu koleją, oczywiście lwią część – Koleją Transsyberyjską. Sumarycznie jakieś 3500km rowerem i blisko 15000 km pociągiem. Bułka z masłem!

Powrót Koleją Transsyberyjską, to loteria, bo można nie dostać biletów na właściwy termin. Trzeba więc kupować miesiąc wcześniej, a ewentualne spóźnienie na pociąg, skutkuje przekroczeniem terminu wizy i cholerne kłopoty. Więc planujemy zrobić to w Bijsku przed wyruszeniem na właściwą wyprawę. Na razie siedząc wygodnie w domowym fotelu, próbujemy kupić łączony bilet do Nowosybirska, i będąc „trendy” robimy to przez net. Niestety, ruscy nie akceptują naszych (polskich) kart kredytowych, więc ostatnią deską są znajomi ze Lwowa, którzy zwyczajnie kupują bilety w przedsprzedaży. Mongolska wiza jest sprawą prostą, lecz rosyjska, to kolejny i to bardzo kosztowny tor przeszkód. Ostatecznie załatwia to biuro podróży. Najtrudniejsze za nami! Jednak, czy oby na pewno?

Czas do startu mija błyskawicznie. W odróżnieniu od wielu podróżników nie mamy sponsorów, a nawet ich nie szukamy. Nade wszystko cenimy sobie pełną niezależność. Nie powiadamiamy też prasy, radia, telewizji, burmistrzów i prezydentów. Przecież to nic wielkiego, wyskoczyć do Azji i trochę pojeździć na rowerach.

ZSYŁKA DOBROWOLNA

Rytmiczny stukot kół wybija pierwsze takty ekspedycji. To pierwszy z pięciu pociągów, które będą nas wieźć na Syberię. Dziś 18 lipca jedziemy do Przemyśla, a rowerki, jak te ryby w wędzarni, kołyszą się delikatnie powieszone za koło na hakach specjalnego przedziału. Jest późny wieczór, gdy po raz pierwszy dosiadamy maszyn, by już dziś przekroczyć pierwszą granicę i dojechać do Mościsk. Nie decydujemy się na całonocne pedałowanie do Lwowa (choć było by możliwe, a za dnia na pewno wykonane), bo i po co, skoro rano za parę hrywien (jeszcze mniej złotych) mamy „elektriczkę” do celu. Wjeżdżamy już po ciemku na granicę w Medyce, a tu tłum ludzi. To wracają „mrówki” z przemytniczego szlaku. Pierwsze starcie z ukraińską biurokracją, papiery, przeszukania i kupa straconego czasu. Ale tu nikomu się nie spieszy, nam tak. Pędzimy wreszcie w czerni nocy drogą główną, a sztuką dużą jest znalezienie bocznej drogi prowadzącej do miasteczka i stacji kolejowej. Dworzec drzemie w ciszy nocy, otoczony małym parkiem, ale namiot rozbijamy schowani za transformatorem na trawie z widokiem na tory. Zegarki przesuwamy godzinę do przodu, co skraca i tak krótką noc.

Specyfikę podróży kolejami na wschodzie poznaliśmy już 5 lat temu wracając z Kaukazu, m. in. elektrycznym do Mościsk. Może właśnie siedzimy w tym samym wagonie? Tu nic się nie zmieniło, widzę chyba nawet te same plamy na podłodze i kurz na szybach. Atmosferę umila duet wokalny Cygana z dziewczyną przy nadziei, oraz sfora handlarzy, bardzo aktywnych mimo wczesnej pory. To też się nie zmieniło.

3

Wysiadając we Lwowie zastanawiamy się, czy nie zrobiono nas w konia. Nie zrobiono. Para młodych ludzi bez zbędnych pytań sprawnie wymienia bilety na dolary liczone po korzystnym, ukraińskim kursie, i już stoimy w kolejce do wagonu plackarnego pociągu do Charkowa. To pociąg nr 3 na naszej całej trasie. Jak już wspominałem, wiemy w co się pakujemy (a raczej wsiadamy) i czujni jesteśmy na pułapki kolei wschodu, choć niestety nie całkiem. Plackartny, to najbardziej popularny i najtańszy wagon sypialny z całą swoją specyficzną atmosferą i własnymi prawami. Rowery, to pierwszy punkt zapalny mogący wprowadzić zamieszanie. Jako „bagaż podręczny” powinny być złożone w torbie (na co jesteśmy przygotowani), a ponieważ nam się nie chce, sprawa zależy od władzy wagonowej, czyli „prowadnika”. Ma dobry humor, więc kończy się tylko na zdjęciu kół przednich i maszyny lądują na półce bagażowej nad kojami do spania. Plackartny jest stodołą bez przedziałów, gdzie przy jednym oknie są 4 miejsca do spania i stolik, wzdłuż wagonu biegnie wąski deptak komunikacyjny, a przy drugim są 2 spania jedno nad drugim, węższe i krótsze. Po sprytnym złożeniu dolnego, robi się stolik i 2 siedzenia, lecz wtedy dolny pasażer nie może leżeć, choć oboje mogą bankietować lub grać w karty. Jeśli dolny chce spać, a górny jeść – jest konflikt. Te miejsca powinny brać zaprzyjaźnione duety (jak my), lub pary i parki. Powinny też być tańsze, a nie są. Wagon posiada też dwie toaleto-łazienki o wymiarach 1mx1,5m i rzecz najważniejszą – kocioł z wrzątkiem dostępnym bez ograniczeń. W przedziale obsługi można kupić kawę, herbatę, proste przegryzki, piwo i… dla wtajemniczonych – coś mocniejszego. Czasem są wagony restauracyjne, ale ceny posiłków są szwajcarskie. Okna w wagonach są przewidziane do otwierania, lecz z reguły może to tylko dokonać atleta podnoszący 200 kilo w martwym ciągu.

Pierwsza rzecz, która poraża po wejściu, to potworny upał, a później zaduch i stojące powietrze. Mamy miejsca w głównym boksie i śpimy jeden nad drugim, Diabeł oczywiście na dole – kto nie wie czemu, odsyłam do poprzednich opowiadań. Nudę pierwszych godzin zabijamy czytaniem i obserwacją życia wokoło. A toczy się ono leniwie i nieskrępowanie. Część facetów rozbiera się do pasa (32 st. C) i zasila wyschnięte gardło napojami o różnym stężeniu alkoholu, z przewagą mocnego piwa. Z głośnika leci (nie sączy) muzyka o rytmach ukraińsko-rosyjskich. Za oknem nieciekawy krajobraz, a i w przedziałach nie ma na kim oka zahaczyć. Rozchodzi się zapach kawy, pieczonych kurczaków, ogórków i czosnku. Pasażerowie są dobrze zaopatrzeni na podróż, a i przeżuwając czas leci szybciej. Pierwsze 10 godzin powinno dać już pewną adaptację do tej ruchomej klatki, nas jednak wbija w przygnębienie – Boże, to jeszcze 6 dni! Sprawdzamy, jak mają się sprawy z higieną. Cela sanitarna jest tak mała, że na kibel trzeba siadać bokiem, by nie czuć się jak na krześle elektrycznym z połkniętym kijem w przełyku. Umywalka jest nie większa od mojej menażki. By puścić wodę należy nacisnąć dłonią sterczący z „baterii” pręt o ostrym końcu i silnej sprężynie. Woda leci tylko w momencie nacisku (a nie trochę dłużej, jak w normalnych tego typu urządzeniach), więc jest duży problem, by nabrać ją w dłoń celem umycia np. twarzy. Pręt wbija się w ciało, więc trudno dłużej niż 3 sekundy doić tę wodę. I pewnikiem o to chodziło konstruktorom, bo przecież danie np. grzybka na końcówkę, nie wykracza raczej poza możliwości rosyjskich inżynierów. W rezultacie niezłą akrobacją jest umycie rąk, nie mówiąc o całym ciele. Naturalnie woda jest lodowata. Są jednak i pozytywy. To wspomniany „kipiatok”(wrzątek) przez całą dobę i postoje na co większych stacjach. A tam na peronie cały jarmark ze wszystkimi dobrami dla podróżnych. Pierogi? – ależ proszę. – Owoce, warzywa, kurczak, hamburger? – nie ma problemu. Piwo? – w każdej ilości, asortymencie i mocy. Te rzeczy dają trochę ożywienia w tej wlokącej się nudzie, więc często robimy kawy, herbaty i obiadową chińszczyznę. Jak naprawdę wygląda życie w plackartnym, przekonamy się dopiero w Kolei Transsyberyjskiej podczas trzydobowej jazdy do Nowosybirska.

4

Czy Charków to ładne miasto? – tego nie wiemy, mimo iż jest aż 10 godzin do kolejnego, już czwartego pociągu. Na pewno ma dworzec główny jak pałac, i to pierwsza z serii tych budowli, których wiele jeszcze zobaczymy na szlaku wyprawy. Wszystkie dworce będą niesamowite! Ten jest jakby neorenesansowy z wykończeniem rokoko w środku, bryła na miarę potęgi Rosji, a raczej Sojuza, bo wtedy go budowano. Hol główny wysokości katedry oświetlają kandelabry godne sali tronowej. Złota i kryształów tu nie brakuje, marmur posadzki echem odbija kroki, a głos megafonów powtarzają 20-to metrowe ściany niosąc wieść sąsiednim salom. Są bufety, restauracje, Internet, sklepy, kioski, poczekalnie i salki dla VIP-ów. Problemem okazuje się wyjście na zewnątrz z rowerami. Nie chcąc targać ich po schodach podziemnych tuneli (nie ma wind!) prowadzimy je przez tory pod hol, ale nie ma tu wejścia z peronu. Znajdujemy wyjście boczne na miasto, ale chroni je obrotowa klatka ledwo mieszcząca człowieka. Po dłuższych poszukiwaniach znajdujemy furtkę służbową prowadzącą do wolności. Zasiadamy w kawiarence ogrodowej i rozkoszując się gorącą kawą podziwiamy „zgrabne zadki” dziewcząt wschodu. Oj, nie pierwszy to już raz. Trochę kręcimy na rowerach po okolicy, wymieniamy (korzystnie) forsę w kantorze, robimy w parku obiadek (zapominając, że to nie Szwajcaria i stać nas na knajpę), zagadują nas różni ludzie, niepomiernie zdumieni, gdy mówimy im o planach. Wolno płynące godziny pozwalają obserwować przydworcowe życie, choć spokój mąci myśl, czy uda nam się nie składać rowerów. Na dobry początek, czyścioch Diabeł myje nogi na peronie polewając je wodą z kanistra.

A jednak się udało! Jesteśmy w sławnej transsyberyjskiej i rowery leżą znów bez koła nad naszymi głowami. Mimo, że to transsyberyjska, nie różni się niczym od „zwykłego” plackartna. Jest za to cieplej (mniej okien się otwiera) i mamy gorsze miejsca, bo bokowyje. By zacząć dobrze podróż, uciec od zaduchu wagonu, jak też i złagodzić stres zesłańca, kupujemy na peronie kilka zimnych, ciemnych browarów. Czy jadą z nami fajni ludzie? Co robić w takiej podróży? – wiele pytań nam się ciśnie, gdy opróżniamy pierwszą flaszkę. Nie my jedni na ten pomysł wpadliśmy, od pierwszego stuku kół zapełniają się stoliki dobrem wszelkim, z procentami włącznie. Wsłuchany w stukot kół sączę z wolna pierwszą butelczynę, wspominając sobie strzępy informacji o Kolei Transsyberyjskiej.

Jak pamiętam, jest to najdłuższa trasa kolejowa na świecie. Łączy europejską część Rosji z głównymi ośrodkami przemysłowymi Syberii oraz z regionami Dalekiego Wschodu. Kolej ta posiada wiele znaczeń. W wąskim rozumieniu, jest to pociąg kursujący na trasie Moskwa – Jarosław – Jekaterynburg – Irkuck – Władywostok. W szerszym znaczeniu, magistrala ma znaczenie strategiczne. Trasa z Moskwy do Władywostoku liczy prawie 9300km, a część europejska stanowi zaledwie 19% trasy. Początkową stacją na szlaku jest dworzec Jarosławski w Moskwie, w latach 20-tych był to dworzec Kazański. Początki magistrali sięgają 1857 roku, kiedy to podjęto temat budowy i przez następne 20 lat opracowano plany budowy. Projekt odżył w latach 80-tych XIX wieku za cara Mikołaja III-go. Budowę rozpoczęto w 1891 roku, a oddano do użytku w lipcu 1903 roku. Magistrala posiadała jedną przerwę – jezioro Bajkał, gdzie natenczas przeprawa odbywała się na promach. W 1904 uruchomiono trasę wokół jeziora zwaną Krugobajkalską, która dziś jest nieczynna i stanowi atrakcję turystyczną o długości 207km. Z ciekawostek statystycznych warto wspomnieć, iż pociąg na trasie mija 87 miast i przecina 16 dużych rzek, m in. Wołgę, Kamę, Irtysz, Ob, Jenisej, Okę (tę śpiewaną) i Amur. Ta transsyberyjska trasa biegnie przez 8 stref czasowych(!).

5

Rozglądam się wkoło, w wagonie jest rojno i głośno. Chłodząc się piwem obserwujemy, co dobrego lub ciekawego może nas spotkać. Może z kimś się zaprzyjaźnić? Może z kimś poflirtować? Stukot kół zlewa się z ogólnym gwarem i dźwiękiem szklanek napełnianych złotym płynem. Zaczynają rozchodzić się znajome z kolejowych szlaków zapachy jedzenia i picia. W pewnym momencie jakiś sympatyczny gość siada obok i uprzejmym głosem zagaduje.

– Wy z polszy?

No, nareszcie można z kimś pogadać – myślę w duchu – i rosyjski podszlifować. Dosiada się drugi facet i zaczyna opowiadać, jak to on zabija nudę długich szlaków kolei transsyberyjskiej.

– A smakuje nasze piwo? – z uśmiechem zwraca się do mnie. Piwo jest zimne, smaczne i leciutko szumi w głowie, wprawiając w znakomity nastrój. Miło więc idzie nam rozmowa. Wychodzę na chwilę do toalety i wróciwszy nie zwracam nawet uwagi, że siedzę sam przy stoliku. Wokół słychać głośne śmiechy, ktoś rzucił jakimś dowcipem, a z głośników znów sączy się rosyjska muzyka. Monotonny dość krajobraz miarowo przesuwa się za oknem, urozmaicony z rzadka wioskami i miasteczkami, gdzie pociąg naturalnie nie staje. Nadal jest gorąco i skończyło się też zimne piwo. Pojawia się Diabeł i siada obok z dziwnie kwaśną miną. Sympatyczni faceci gdzieś zniknęli. Widzę jak nerwowo skubie bródkę, a rozgląda się wokół spłoszonym wzrokiem.

– 20 dolarów straciłem – nachyla się po chwili, sycząc mi w ucho.

– Coo?! – odwracam się gwałtownie.

– Ci faceci to gliny. Poprosili mnie do przedziału służbowego i wyjąwszy jakieś legitymacje oświadczyli, że mam płacić karę za picie piwa w pociągu. W przeciwnym wypadku wysadzą na najbliższej stacji. Na moje zdziwienie, wyjęli broszurę z paragrafami i pokazując stosowne „ukazy” zażądali 50USD „strafu”. Zacząłem dyskutować, pytać i tłumaczyć, że nie my jedni, ale z groźnych min wynikało, że nie żartują. Ostatecznie, udało się stargować do dwudziestu. – to mówiąc nerwowym głosem i tak szybko, jak tylko on potrafi, bierze głęboki oddech kontemplując własne odbicie w szybie. Zamurowało mnie. Znam takie numery z poprzednich wojaży po wschodzie, ale ten jest hitem! Przecież to ordynarny kant, ba, nawet nie łapówka (za co?) lecz zwykłe wymuszenie, haracz. Dzielę się wątpliwościami przechodzącymi w pewność – dałeś się nabrać na prymitywny chwyt z zastraszeniem!

– Widocznie im pasowałem do chwytu – z rezygnacją świszczy oddechem. – To chamy, pół wagonu musieliby zgarnąć, piwo leje się strumieniem, konduktor nawet ci sprzeda, ewidentny kant! Widzę wściekłość w ciemnych oczach.

– Gdzie są te świnie? – rozglądamy się wkoło. Jak można było przewidzieć, wyparowali, zapewne na ostatnim przystanku. Klepię go po ramieniu – spokojnie, dzielimy haracz po pół, solidarnie. Pierwsze frycowe – za nami.

Fatalne są te boczne miejsca, i jak wspomniałem, trzeba umieć tam organizować życie. Siedzimy więc naprzeciw siebie, dumając (to celne słowo w naszej sytuacji) co mądrego robić, i wtedy zagaduje nas sąsiad z koi obok. Przedstawia się jako Aleksander, technik elektryk, aktualnie jadący do rodziny w Nowosybirsku. Interesuje się naszymi poczynaniami i planami, a na opowieść o haraczu groźnie marszczy brwi.

– To się zdarza – przyznaje – te sobaki często szukają jeleni wśród nieświadomych cudzoziemców. I częstuje nas piwem. Jest gorąco, Aleksander rozebrany do pasa proponuje grę w karty.

– Nauczę was tysiąca.

6

Ale my znamy te grę, więc karty idą szybko w ruch i nasz nowy kolega na karteczce zapisuje 3 kolumny cyfr, kto co ugrał.

– A przegrany stawia wszystkim piwo – ustalamy. Jest wesoło, a szczególnie gdy wychodzą czasem śmieszne nieporozumienia wynikłe z różnych wariantów gry w polskiej i rosyjskiej wersji. Obok siedzi dość potężny, też rozebrany do pasa gość, głośno komentujący nasze poczynania. Szybko okazuje się, że to brat Aleksa, też Alex. Dołącza do nas i jest pojedynek – bracia kontra podróżnicy. Rozmawiamy też o życiu i polityce, co idzie nam dosyć zgrabnie, prawie bez żadnych barier językowych. Duży Alex jest młodszym bratem, co chwila ciągnie tęgi łyk piwska, co nie rusza go zupełnie, tylko krople potu skrzą się na twarzy i wielkiej klacie.

Życie w wagonie toczy się leniwie, rzec by trzeba, bardzo leniwie. Co niektórzy w ogóle nie ruszają się z łóżek. Czytają, podsypiają, znów czytają lub sięgnąwszy ręką do stolika, chwycą coś do przeżuwania, i znów wchodzą w letarg lub gapią się w sufit. Inni z kolei robią prawdziwe uczty wyciągając z walizek całe zestawy smakołyków, a zapachy płynące w takt muzyki, mogą tych głodniejszych na skręt kiszek narazić. Dwa razy w ciągu dnia po wagonie uwija się prowadnik, mopem przecierając podłogę, a wtedy wszyscy posłusznie wskakują na łóżka, lub nogi po turecku składają pod siebie. Pod wieczór do kibelka ustawia się kolejka, by powtórzyć to rano. Mnie zainteresował pewien młody facet z górnej koi. Przez 3 doby z łoża nie wstawał w ogóle, co ciekawe, spał prawie cały czas, a na pewno w dzień. Nie jadł, nie sikał, nie mył się, nie czytał i nie rozmawiał. Gdy dojechaliśmy, po prostu zeskoczył z koi i ulotnił się w 5 minut. To się nazywa adaptacja!

Nasze łóżka są nieco wąskie do wygodnego spania, trzeba uważać by nie wypaść, choć Diabeł mając dolne, daleko nie poleci, a i blisko ma do toalety. Pierwsza noc w transsyberyjskiej jest trochę nerwowa, bo o drugiej przekraczamy rosyjską granicę, która na szczęście mija sprawnie i bezboleśnie, co jest wyraźnym postępem od 2003 i 2004 roku. Tak w ogóle, staramy się spać jak najdłużej, by ta zsyłka minęła nam szybko. Diabeł jest ciągle sfrustrowany, może gnębi go jeszcze incydent z milicją, nie ma apetytu i czwarty już dzień nie używa papieru toaletowego.

Drugiego dnia postanawiam zrobić kąpiel w popołudniowych godzinach względnego spokoju. Pierwsza sprawa – jak oszukać podstępny i prawie niedostępny kran. Używając opaski do kabli elektrycznych (mamy to w wyposażeniu) zaciskam sztyft na stałe i woda leci ciurkiem. Teraz już tylko trochę ekwilibrystyki na 0,25 mkw łazienki i jestem pachnący, toaletą. Patrząc przez okna obserwujemy pola i pastwiska sunące setkami kilometrów, a monotonię tę urozmaica czasem zagon lasu złożony z samych białych brzóz. Te brzozy ciągną się już drugi tysiąc kilometrów i są głównym składnikiem mijanych lasów. Gorąc znowu doskwiera i „Aleksandrzy” na wpół rozebrani rozgrywają kartami braterski pojedynek. Nam już nawet nie chce się grać.

Wielkim ożywieniem są przystanki na dużych stacjach. Cały peron jest przygotowany handlowo na wysyp spragnionych czegokolwiek gości. Pociąg stoi długo, a stragany uginają się od towarów wszelkiej maści, od lodów i pierogów począwszy, przez piwa, trunki, napoje i wody, a na pluszowych zabawkach i różnych gadżetach skończywszy. Ważne, że można rozprostować nogi i pospacerować. Podziwiamy zaradność handlarzy, którzy oferują nawet sprzęt RTV i AGD. Bardzo popularne suszone ryby cieszą się dużym wzięciem, korzystamy i my, co daje nam pewne ożywienie w chińsko-gorącokubkowym jadłospisie. Gdy mijamy rzekę Wołgę usiłuję cokolwiek sfilmować, choć zrobiło się trochę ciemno. Ta sławna rzeka długo przesuwa się pod nami. Ma tu ze 3km szerokości i jest tak majestatyczna i potężna, jak Związek Sowiecki kiedyś. Ale. – „mać radnaja…” – coś w tym jest.

Jest już późny wieczór, gdy stajemy na dwugodzinny postój w mieście Samara. Tu Alex doradza nam byśmy zerknęli na miasto. Zwiedzanie miasta w czasie postoju – klawa rzecz, tylko, co będzie, jak pociąg ruszy wcześniej? Peron zapełnił się już podróżnymi, którzy z głośnym gwarem rozbiegają się między kramami. A stoją tu już całe sklepy zaopatrzone jak delikatesy. Od razu rzuca nam się w oczy ogromna kopuła dworca górująca nad peronem. Podświetlona na niebiesko, jako żywo przypomina św. bazylikę w Rzymie. Wchodzimy na ogromny hol dworca przytłaczający wielkością i harmidrem kipiącego tu życia. Na zewnątrz budowla podświetlona niczym Pałac Zimowy kolorowymi światłami zachwyca, ale też i nie dziwi swoim ogromem. Miasto iskrzy się galą świateł wysokich budynków i podświetlanych fontann. Jest głośno i kolorowo. Wracając wstępujemy do peronowego sklepiku z bogatą ekspozycją butelek za szybą. Takiej obfitości rodzajów piwa dawno nie widziałem. Można kupić browar we wszystkich kolorach i mocach. Nam podoba się kriepkoje 8%, ciemne, nie pasteryzowane. Bracia „Aleksandrzy” paradując nadal półnago, też uzupełniają zapasy. Będzie wesoły wieczór, i nie mylimy się. Wagon huczy do późnych godzin, a my stukając się zimnym piwem, ucinamy znowu partię tysiąca. Ja częstuję Rosjan, bo przegrałem poprzednią grę.

7

8

Diabeł nadal je mało i piąty już dzień nie ma kupy, ordynuję mu więc tabletki. Staramy się przesypiać jak najwięcej dnia, ale na hasło – Ural! – zrywamy się z łóżek. Z nosem na szybach obserwujemy wolno płynący krajobraz. Ziemia się sfalowała, zgęstniał las, mignęły oczka małych jezior i pociąg zaczął się wspinać na przełęcz. Mgliste góry wielkości podnóża Karkonoszy powoli zapełniły horyzont. To skraj Uralu i nie jest tu wysoko, rzec by można zwyczajnie, a przecież właśnie mijamy granicę Europy! Nie ma oczywiście białej linii i Azja, która już się zaczęła, jest taka sama. Niewysokie szczyty szybko odpłynęły, las zasłonił horyzont, ukazały się łąki otoczone wałem chaszczy na granicy drzew. Nieco rozczarowani spoglądamy na krajobraz jak z okolic Wałbrzycha – Azja??

Zaczyna się zachodnia Syberia i lasy znów bielą się brzozami. Upał trochę zelżał i sąsiedzi założyli koszulki. Mnie stukot kół wprowadza w senny nastrój i nostalgię, a myśli biegną ku dawnym czasom, jak to nasi przodkowie tędy jechali na Sybir. To była jedna z dróg prowadzących do Irkucka i dalej w bezkresy tajgi syberyjskiej w stronę Jakucka i Kamczatki. Tyle, że wagony były inne, żarcie nie te, no i brak piwa. Ale krajobraz na pewno się nie zmienił i widzimy to samo, co ich oczy 70 lat temu. Nie zatrzymali się też na pewno w Czelabińsku, bo transporty zsyłkowe szybko jechały przez małe, a szczególnie duże miasta nocą, by za dnia stawać tylko w pustych i bezludnych miejscach. Nie mogli więc, tak jak my, wyskoczyć na peron, by dokonać wyboru, co dziś próbujemy.

Nie mamy książek, jako niepożądany balast, czytamy więc rosyjskie gazety, co idzie nam całkiem dobrze. Ale, co tam można wyczytać? Że Putin jest sprawny i twardy? Że aresztowano kolejnego oligarchę? Rzucam w kąt tę makulaturę i biorę kolorowe bulwarówki. Tu już jest ciekawiej. W pewnym momencie starszy Alex przerywa mi czytanie i z dobrym humorem w bystrych oczkach dopytuje się znów o dalsze plany. Po raz drugi się dziwi, jaki diabeł pcha nas do Mongolii. Więc mu tłumaczę, że Diabeł, to ten siedzący obok, a pcha nas jakaś niepowstrzymana żądza przygód, głód poznania, ciekawość świata, chęć sprawdzenia siebie, a może i trochę chora ambicja. Nie bardzo to rozumie i po chwili zadumy i kolejnym łyku piwa wyjaśnia, że też miał ambicje, jak i żonę oraz dwójkę dzieci.

– Pracowałem w dużym przedsiębiorstwie, było fajnie, dobre zarobki i fuchy na boku – zaczyna opowiadać. – Ładne mieszkanie w stolicy, auto i dużo przyjaciół. Żona niestety miała ambicje większe niż moje zarobki, więc kiedy zaproponowano mi roczny wyjazd do Irkucka na pracę w nowej filii, zgodziłem się bez wahania. Zarobek był kuszący. Regularnie przysyłałem pieniążki, pisałem listy, tęskniłem. Ale też żyć jakoś musiałem. A co robić długimi wieczorami? No, wiadomo… kumple, knajpy i gorzałka na odpędzenie tęsknot. I poznałem taką Natalię, która potrafiła mi te tęsknoty złagodzić. – Tu uśmiecha się krzywo i wzrok gubi gdzieś w suficie. – Bestyjką to ona była, krótka kiecka i pół młodsza ode mnie. I milej na tym wygnaniu się zrobiło do momentu, jak nagle zjawiła się żona i to w najmniej stosownej chwili. Jak to się stało, do dziś nie wiem, a i żadne przysięgi o miłości nie pomogły. Cóż, po rozwodzie straciłem mieszkanie, i w zasadzie do dziś błąkam się po kraju łapiąc różne kontrakty i zlecenia, by wreszcie na chatę zarobić. Ale żal, wielki żal, bo ja ciągle kocham swoją rodzinę.

– A co z tą Natalią – jestem ciekaw.

– Wyjechała wkrótce, okazało się, że ma męża. Tu Alex zasępia się, ciągnąc tęgiego łyka.

– Przyjacielu – trącam go w kolano – nie bij się w piersi zbyt mocno, nie ty pierwszy, nie ostatni, każdy z nas ma coś do spowiedzi. Częste odstępstwa od zasad wierności małżeńskiej, są jedynie świadectwem nadmiaru sił żywotnych, tak pisarz Mann napisał kiedyś, a był to mądry człowiek. Nie tylko on tak uważał, głowa do góry, jesteś jeszcze młody.

Ostatni dzień mija nam leniwie. Komórka nareszcie łapie jakiś zasięg, więc szybko wysyłam SMS-a do domu – „Pozdrowienia ze zsyłki na Sybir” – idzie w eter. Prowadnik kolejny raz szlifuje podłogę, dzieciarnia kolejny raz goni się korytarzem, Alexandry otwierają kolejne piwo. Lecz jest coś nowego. Na jednej ze stacji niedaleko Nowosybirska robi się duże zamieszanie. Gdy pociąg rusza, korytarzem zaczynają przemykać obładowane postacie. To wagonokrążcy, na stałym lądzie zwani domokrążcami. Ci sprytni handlarze budzą nasze pełne zdumienie wachlarzem ofert, których nie powstydziłby się duży market. Po kolei z przepastnych toreb (wielkości naszych na rower) wyjmują towar. Markowe ciuchy z garniturami włącznie, pełna oferta folklorystyczna, od chust przez sukienki i bluzeczki z koronkami, na sobolich futrach kończąc. Potem oferta elektroniki, od komórek, dyktafonów, odtwarzaczy itp. po palmtopy, laptopy i inne topy. Naszą szczególną ciekawość budzi sprzęt specjalistyczny. Lornetki, noktowizory, komunikatory, radiostacje, wykrywacze metalu i min, urządzenia podsłuchowe i wiele innych, że aż trudno mi wymienić. Jakiś gość wyjmuje paralizatory demonstrując siłę iskry między ostrzami.

Paławina miegavolta – dodaje z dumą. Przez chwilę nawet mam ochotę to kupić, wszak nie wiemy, co nas czeka, a i cena jest przystępna. Lecz te granice…Młoda kobieta zachwala koronkową bieliznę.

Dla żeny pakupij pane, budiet nawierno dowolna i wy toże!

A skolko eto stoit? – zaciekawia się młodszy Alex, a drugi brat wpadając znów w dobry nastrój głośno dodaje:
Ja by pakupił, ale was, Pani. – Śmiech w wagonie. Jeszcze się okazuje, że nabyć też można nie tylko odkurzacze, lodówki przenośne, małe telewizory i radia, lecz i wszelki sprzęt RTV i AGD. Stacja Nowosybirsk kładzie kres sporom i targom. Handlarze wraz z tysiącem podróżnych wysypują się na peron. „Alexandrzy” życzą nam przebitych dętek, my im dziękujemy za pomoc w przetrwaniu.

Stolica Syberii nie kończy jeszcze naszej kolejowej włóczęgi. Nie ma nawet czasu na rzucenie okiem na miasto, bo gwałtownie musimy kupować bilet na nocny pociąg do Bijska. Przesuwamy zegarki o 3 godziny do przodu i nagle robi się strasznie późno! To już 5 godzin dalej względem kraju. Przed nami ostatni pociąg i ostatnie 400km kolejowej tułaczki. Nie możemy też doczekać się wskoczenia na siodła. Do pociągu mamy pół godziny, a przed kasą tłum. Cudem dostajemy bilety, bo przecież nie tylko mogliśmy nie zdążyć, to jeszcze mogło nie być miejsc, wszak to sypialny. Na marginesie, inne pociągi tu nie jeżdżą. Sytuacja jest teraz bardzo nerwowa, bo mając tylko 5 minut czasu musimy rowery transportować na odległy peron i to po niezliczonej ilości schodów w górę i w dół. O windach zapomnij, a wpychanie 50-ciu kg w górę jest prawdziwą golgotą. Wskakujemy do wagonu prawie w biegu i chyba tylko dlatego możemy na półkę wstawić maszyny w całości. Znowu stukot kół, znów za oknem płyną brzozowe lasy, już teraz legendarnej tajgi, i ponownie mamy boczne koje. Ale to tylko jedna noc, ostatnia noc. Usiłujemy zasnąć, ale nie przychodzi to łatwo. Co czeka nas dalej? Jak przyjmą nas w Bijsku? O godzinie 00 zaczyna się siódma doba naszego zesłania lub dojazdu do startu, jak kto woli. A śpimy tylko 4 godziny.

9

Tak to wyglądała nasza „ballada wagonowa” , nasza przygoda z koleją wschodu, która w końcu szczęśliwie dowiozła nas do celu. Szybko zapomnieliśmy o kolejowej odysei, gdyż wyzwanie zaczęło się dopiero w momencie pokonywania rowerem Ałtaju syberyjskiego, czyli po prostu Syberii, a prawdziwe wyzwanie – z momentem wjazdu do Mongolii. To było autentyczne zmaganie się z krainą skał i kości. A na osłodę i prawie w nagrodę dane nam było spędzić 10 dni nad Bajkałem, z którym zawarliśmy przyjaźń na śmierć i życie. Ale to już inna bajka. Po miesiącu na siodłach znów musieliśmy przypomnieć sobie o kolei, bo to ona miała nas zawieść z powrotem do codzienności. Czy czeka nas „ballada wagonowa bis”?

Już końcówka przygody, bo tablica Irkuck nie pozostawia złudzeń – pętla zamknięta, koniec kręcenia, opuszczamy siodła i delektujemy się satysfakcją przeżycia niesamowitej przygody i zwycięstwem nad nieprzychylnym często losem. Zresztą ta ciężka golgota dojazdu do Irkucka dała nam solidnie w kość i z ulgą witamy miasto, w którym lądujemy wczesnym południem. Jest ciepło, więc leniwie przemierzamy ulice. To jest duże miasto, historyczne miasto, miejsce skrzyżowania szlaków transsyberyjskich, miejsce przeładunku dawnych zesłańców. Siedzimy nad wielką rzeką Angarą, jedyną wypływającą z Bajkału i patrzymy na sporą zaporę w centrum miasta rozpostartą między brzegiem, a wyspą w rozwidleniu rzeki. Na wyspie rozłożyło się wesołe miasteczko i jarmark, dochodzi muzyka. Siedzimy w dużym parku przed pomnikiem cara Aleksandra III-go, osoby wielce zasłużonej dla regionu, twórcy Kolei Transsyberyjskiej. Pomnik jest wysoki, zdobny wieńcami laurowymi i figurkami satyrów, trochę podobnych do Diabła. Kręci się po okolicy sporo turystów różnej maści, ale z naszej branży nikogo nie widzimy. W drodze na dworzec oglądamy miasto i…podziwiamy. Jest zbudowane ze smakiem, przejrzyście i stylowo. Tu wojna nie dotarła, wszystko jest oryginalne i w większości stare. A dworzec, to prawdziwa perła renesansu. Łuki, kolumny, wykusze w piaskowcu, okna złożone z drobnych szybek i drzwi godne pałacu. To, że wszędzie jest marmur, to nic dziwnego, ale różowego jeszcze nie widzieliśmy. Z zewnątrz ściany są zielone (nota bene jak Pałac Zimowy), w środku lustra i złoto. I znów powiem – takie rzeczy, tylko w Rosji.

Zbliża się czas odjazdu, czas końca przygody, ale nie końca wyprawy. Na szczęście mamy bilety na transsib kupione jeszcze w Bisku i teraz, w ostatniej godzinie na Syberii powracają duchy minionego czasu, czasu podróży rosyjską koleją. Jaka będzie? Przed nami 3 i pół doby jazdy do Moskwy, a potem półtora do Lwowa. Odysei kolejowej ciąg dalszy, lecz cóż to dla nas? Złożone rowery już czekają, lecz my wiemy, że to nie koniec ich służby.

10

11

Porządkujemy wspomnienia, porządkujemy zdjęcia, ale nie musimy porządkować ciała, bo jest one jeszcze pachnące bajkalską wodą. I dobrze, bo w tym plackartnym są dziwne zwyczaje – zamykają wieczorem kible! Chcąc skorzystać w nocy, trzeba brać klucz od obsługi. Monotonny stukot kół wybija ten sam rytm życia kolejowego, jaki już doskonale poznaliśmy, te same ruchy, zwyczaje, zachowania i problemy. Inni są tylko ludzie. Nasz „przedział” jest młodzieżowy. Koje naprzeciw zajmuje Zoja, oryginalna Buriatka, studentka ekonomii z długimi włosami i orientalną urodą. Dobrze nam się rozmawia i fajnie gra w tysiąca, który jak widać jest zdecydowanie grą kolejową. Nie ma między nami dystansu wieku, bo jak wiadomo, młoda kobieta starszych panów odmładza. Jest też z nami Jura i Grisza, dwóch także młodych przedstawicieli klasy pracującej, bardzo ciętych na współczesny system wartości i segregacji ludzkiej. Też grają w tysiąca. Wszyscy oni są żywo zainteresowani naszymi podróżami i z wypiekami oglądają fragmenty materiału w kamerze i zdjęcia z aparatu. W drugi dzień do bocznych koi wprowadza się młoda parka i od razu dołącza do grupy. To Pasza i Natalia, studenci z Moskwy. Jest wesoło, szczególnie, gdy Pasza opowiada dowcipy częstując wszystkich rosyjską wódką. Staramy się dużo spać, by czas płynął szybciej, ale jest odwrotnie. Pociąg goni słońce i mijamy kolejne strefy czasowe, cofając zegarek. Po pewnym czasie gubimy się zupełnie, nie tylko my z resztą, bo na każdym zegarku jest inna godzina. A czas oficjalny kolejowy jest zawsze moskiewski, i tak na ten przykład u nas jest 13-ta, na dworcu 11-ta, lokalny 12-ta, a na zegarku Paszy godzina dziesiąta – więc która jest godzina naprawdę? No, ale względność czasu odkryto już na początku wieku. W wagonie jest bardzo ciepło, co skutkuje problemem z zapasami, będącymi na granicy zepsucia. Trzeba je szybko zjadać, w efekcie czego walczę z biegunką i zamykaną toaletą.

12

Opuszczamy Syberię, żegnamy tajgę, zostają w tyle znane miasta i piękne dworce, i tak mijają 3 dni i 3 noce, a dnia czwartego o godzinie 9:40 czasu bajkalskiego, 4:40 moskiewskiego, a 2:40 polskiego – wysiadamy w Moskwie.

EPILOG

Miejsce akcji – Moskwa, stolica Rosji, peron drugi dworca Kazańskiego, godzina piąta czasu miejscowego. Czas akcji – 15 minut. Tyle trwa efektowna bijatyka konduktora z pasażerem, którą obserwujemy składając rowery. Młody konduktor coś głośno tłumaczy starszemu gościowi, a ten po chwili łapie wózek bagażowy i rzuca go z hukiem na tor. Na to konduktor chwyta jego walizę i wali nią o beton. Fruwają krawaty i kalesony. Więc pasażer wymierza mu potężnego kopa w tyłek. Wtedy konduktor wali go w szczękę, na co ten mu oddaje strącając czapkę służbową, po czym skacze po niej zaciekle, zamieniając w placek. Rozwścieczony mundurowy efektownym kopem w klatkę powala pasażera, lecz ten zdąży chwycić go za poły i razem zwalają się na peron. Teraz walka trwa w parterze. Głośne krzyki i przekleństwa odbijają się echem od sklepienia nad peronem i wibrują w oknach wagonów. Bijący toczą się po peronie usiłując dusić jeden drugiego, fruną strzępy odzieży, głucho stukają kości o beton. Pasażerowi udaje się wyrwać i wstając wymierza jeszcze potężnego kopniaka w bok leżącego. Zgięty wpół konduktor zdoła tylko rzucić siarczystą wiązankę zbierając rozrzucone klucze, czapkę i różne drobiazgi. Pasażer w utytłanej i podartej marynarce wymierza kopa niewinnemu koszu z odpadkami, po czym oddala się zbierać swoje rzeczy. Zapada cisza.”

13

Serdecznie dziękujemy Panu Ryszardowi de Teisseyre za przesłanie niesamowitej historii pełnej przygód! Z niebywałą przyjemnością delektowałam się każdym zdaniem podczas lektury. Mam nadzieję, że i ty – czytelniku naszego bloga, choć na chwilę dołączyłeś do Markiza i Diabła w ich niebanalnej podróży!

Jeśli chcesz poznać więcej historii Markiza i Diabła zachęcam do zapoznania się z książką autora powyższego opowiadania – Ryszarda de Teisseyre – Turistyka extreme – dostępnej jeszcze w księgarniach i Internecie!

3 odpowiedzi

  1. Czytalam z duzym zainteresowaniem od poczatku do konca.Sama lubie podroze ostatnio bylam w Nowej Zelandii,to tez na koncu swiata. W panstwa przypadku jezeli zdecydowaliscie sie opisywac swoja przygode warto byloby przypieczetowac to wieksza iloscia zdjec z koleji transsyberyjskiej jak np. panorama z okien pociagu,nawet te brzozowe lasy i oczywiscie sedno podrozy Syberii – Bajkal i ciag dalszy podrozy.Przedstawiane dworce swiadcza o dotarciu do celu ale nie maja wielkiego uroku i nie przedstawiaja cudow tamtej natury.Pozdrowienia Jagoda.

  2. Witam serdecznie !
    Świetnie się to czyta , wrażenia na pewno niezapomniane. W moich planach jest wyjazd do Rosji na wiosnę przyszłego roku . Na razie czytam książki , blogi , przeglądam mapy , przewodniki poświęcone Kolei Transsyberyjskiej . Chcę zacząć od St. Petersburga i dalej przez Moskwę , Kazań , Jekaterynburg , Omsk, Irkuck , Bajkał , Chabarowsk do Władywostoku .
    Pozdrawiam , Andrzej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.